'The True Story of Jeremiah Weed'

Fragment przetłumaczony z książki "Sierra Hotel - Flying Air Force Fighters in the Decade After Vietnam", autorstwa emerytowanego pułkownika Clarenca Richarda "Dicka" Anderegga, USAF,

   

Grizzle Adams

W każdej bazie lotniczej w USA, gdzie stacjonują myśliwce jest miejsce, gdzie piloci czasami spotykają się na zimne piwo, gdy dzień lotów się zakończy. Każda chłodziarka, w każdym z tych miejsc zawiera schłodzoną butelkę 50% alkoholu o nazwie Jeremiah Weed. Na specjalne okazje, a czasami bez powodu, ktoś wyciąga z chłodziarki Weeda, napełnia kieliszek dla każdej obecnej osoby i wznosi toast. Po toaście wszyscy wychylają kieliszek na jeden raz. To nie jest przyjemne. Wielu przypomina to picie nafty, pozostaje też bardzo mocny posmak. Dlaczego tak się dzieje? Wielu odpowie, że picie Weeda jest rytuałem głęboko zakorzenionym w kulturze pilotów myśliwców. Ten rytuał rozpoczął się na długo przed tym, gdy obecni dowódcy szwadronów byli w uczelniach i opowieściami na temat jak ten zwyczaj się zaczął. Znany reporter kiedyś powiedział "Gdy jest rozbieżność pomiędzy legendą a prawdą, zawsze drukuj legendę". Pozwolę się z tym nie zgodzić, ponieważ poniżej przedstawiam prawdziwą opowieść o Jeremiach Weed, a wiem, że jest prawdziwa, gdyż brałem w tym udział.

 

1 grudnia 1978 r. leciałem jako instruktor pilotażu na tylnym fotelu w samolocie F-4E (numer na ogonie 649 w 414 Szwadronie w Bazie Sił Powietrznych "Nellis", w stanie Newada). Moim studentem na przednim fotelu  był Major Nort Nelson, bardzo doświadczony pilot F-4 z setkami godzin za sterami w walce. Prowadzącym pilotem był Kapitan Joe Bob Philips, który leciał z instruktorem Kapitanem Larrym Ernstem. Celem misji było zaatakowanie przez Joe Boba, Norta według według planu, który dawał Nortowi możliwość uników w celu obrony przed atakami Boba. Misja nie trwała długo. Przy pierwszej potyczce Nort wykonał zwrot, który moim zdaniem nie miał szans na pomyślne zakończenie (detale będą zamieszczone w osobnej książce). Katapultowałem nas obydwu z samolotu, nikt nie został ranny i w ciągu godziny znalazł nas helikopter, który zabrał nas do bazy. Oczywiście nie mogę nie wspomnieć, że Nort i Ja mieliśmy różne zdania na temat wypadku. Nort twierdził, że uniknął by zderzenia z ziemią, Ja twierdzę przeciwnie, w każdym bądź razie było zbyt blisko bym stawiał na szalę własne życie. Śledczy po katastrofie zgodzili się z Moim zdaniem. Orzekli oni, że katapultacja była konieczna by ujść z życiem. Co więcej stwierdzili oni, że gdybym zwlekał dłużej niż sekundę, jeden lub dwóch pilotów zginęłoby na pustynie 70 mil na północ od Las Vegas.

 

Rok później Joe Bob i Nort byli członkami Międzynarodowej Eskadry Testów i Ewolucji F-16 w Bazie Sił Powietrznych "Hill", w stanie Utah. W pierwszą rocznicę katastrofy przylecieli oni do bazy Nellis by uczestniczyć w manewrach "Red Flag". Mijając miejsce katastrofy, które Joe Bob łatwo odnalazł, ponieważ okrążał je wiele razy, zaznaczyli je na mapie drogowej, którą mieli w kokpicie i zdecydowali się wrócić na miejsce katastrofy samochodem.

 

Następnego dnia, w piątek, wyjechali oni z Las Vegas z przyjacielem Petem Mockiem w celu odnalezienia miejsca katastrofy i przenocowaniu w kraterze, który powstał w wyniku wypadku. Było już ciemno, gdy wyruszyli szutrową drogą, która jak sądzili zaprowadzi ich na miejsce katastrofy. Po kilku godzinach jazdy donikąd zdecydowali się zawrócić do przydrożnego baru, który mijali, by zapytać o drogę.

 

Weszli do baru, w którym nie było żadnych klientów, był tylko brodaty barman, trochę podobny do Grizzly Adamsa (zdjęcie obok). Kiedy mu powiedzieli w jakiej przybywają sprawie, z zadowoleniem odparł im, że rok temu widział on ogień nad miejscem katastrofy. Poza tym był ona bardzo zadowolony, że ma trzech prawdziwych pilotów myśliwców w swoim barze. Powiedział im, że słyszał, że piloci myśliwców znają wiele gier barowych (prawda) i chciał zagrać z nimi w taką grę zakładając się o drinki. Oni opierali się tej idei, barman nalegał i po kilku pochlebstwach spytał ich czy znają grę w "konie". Oni pokręcili głową, że nie (nie prawda). Przez kilka minut barman "uczył" ich grać w tą grę, po czy oznajmił, że ktokolwiek przegra będzie musiał postawić kolejkę. Po trzech rundach gry barman musiał postawić trzy kolejki. Po następnych trzech rundach piloci byli mniej zestresowani by dostać się na miejsce katastrofy.

 

Joe Bob zapytał barmana czy wie jak zrobić "afterburners", Barman odpowiedział, że nie nie i nigdy nie słyszał o czymś takim. Tak więc Joe Bob wyjaśnił mu, że wlewa się brandy do kieliszka, zapala i taki płonący alkohol wypija się duszkiem. Jeżeli wszystko się zrobi prawidłowo, kieliszek jest pusty ale na dnie tli się jeszcze mały niebieski płomień. Barman napalił się by zagrać w tę grę ale powiedział, że nie ma brandy. Nort zasugerował, że w zasadzie każdy wysokoprocentowy alkohol powinien być dobry, więc barman zniknął za barem na moment szukając czegoś odpowiedniego. Po chwili ucieszony wyciągnął wysoką, brązową butelkę z brązowo-zieloną etykietką i powiedział "Mam coś takiego, pięćdziesięcioprocentowe". Na etykiecie widniała nazwa Jeremiah Weed. Trzej piloci napełnili swoje kieliszki i zademonstrowali, wszystkie trzy kieliszki wróciły na bar puste poza małym niebieskim płomieniem na dnie.

 

Barman natychmiast napełnił kieliszek dla siebie i zapalił alkohol. Trzeba jednak wspomnieć, że nie był to zwyczajny dwudziestowieczny kieliszek. Joe Bob uważał, że mógł to być kieliszek z XIX w. ponieważ ścianki były bardzo cienkie, zaś dno miało grubość cala (2,5 cm.). Kiedy barman napełniał kieliszek chwycił go za dół, oblizał się i łagodnie odgarną swoją brodę z linii ognia. Chwilę się sposobił do tego triku, nie zdając sobie sprawy, że cienkie szkło ścianki szybko się nagrzewa. W międzyczasie przechylił głowę do tyłu i przyłożył kieliszek do warg ... więc jak powiedział Joe Bob, można było usłyszeć s-s-s-skwierczący odgłos grilowanych warg wpół drogi do Las Vegas. Wtedy barman popełnił swój drugi błąd i wypuścił kieliszek. Płonący alkohol rozlał się na jego brodę, Joe Bob, Nort i Pete rzucili się gasić płomienie, zaś bar wypełnił się swądem upieczonych warg i spalonych włosów.

 

Gdy sytuacja została opanowana piloci czuli się bardzo głupio, że nie płacili za drinki całą noc i nieszczęśliwie pokiereszowali ich nowego znajomego, więc kupili kolejną butelkę Jeremiah Weed od niego i wyruszyli ponownie na miejsce katastrofy, tym razem ze wskazówkami przyjaciela barmana, który wszedł do baru w momencie niefortunnej próby. Przyjaciel barmana pokazał im właściwą drogę także trójka pilotów znalazła krater po katastrofie, gdzie spędzili resztę nocy, obozując i opróżniając butelkę Jeremiah Weed.

 

Następnego ranka przeszukali miejsce katastrofy, zebrali kilka części samolotu na pamiątkę i udali się prosto do Kantyny w Bazie Sił Powietrznych "Nellis". Tam odszukali manager baru, której pokazali pustą butelkę, stanowczo namawiając ją do nabycia tego trunku do baru. Tak też się stało. Wkrótce piloci myśliwców w bazie "Nellis" pili kolejki Weeda (bez płomieni), bez szczególnej przyczyny poza tą, że było to coś innego i było dobrą okazją do wzniesienia toastu za "fallen comrades" (zestrzelonych towarzyszy). Kiedy piloci uczestniczący w manewrach "Red Flags" zobaczyli nową broń kadetów, spodobało im się to i zaczęli czynić tak samo.

 

Także jest to prawdziwa opowieść o tym jak Jeremiah Weed stał się kultowym trunkiem. Ja mam zawsze jego butelkę w swojej lodówce.